Anna Janko „Mała zagłada”

 „Mała zagłada”

Mamo, pomyśl, nie miałaś najgorzej. Tylko zabijanie i podpalanie. Żadnego znęcania, pastwienia się, maltretowania, nikt nawet kobiet nie gwałcił. Szli i tylko zabijali, po kolei. I to byle jak zabijali: raz trafił, raz nie, nieraz poprawiać trzeba było. Strzelali, czyli dobrze, bo jak mówią, śmierć od kuli jest tą lepszą śmiercią. Niejeden człowiek by marzył od strzału umrzeć…

Pomyśl, mamo, twój tata tylko chwilę się męczył, a twoja mama w ogóle, moment — i jej nie było. Nawet nie widzieli, jak spłonął wasz nowy dom. Nawet się nie dowiedzieli, że cała wieś została spalona i zginęli prawie wszyscy. Mieli szczęście.

Bałam się Małej zagłady, dlatego dość długo zwlekałam z lekturą. Jednak coś mnie do niej przyciągało – do tego stopnia, że w końcu się poddałam, zakupiłam książkę i zaczęłam czytać… I mimo tragedii, opisanej w niej przez córkę Teresy Ferenc (dziewięcioletniej Reni z 1943 roku), dałam się porwać nurtowi narracji wyznaczonemu przez autorkę – Annę Janko, jej mądrym refleksjom, opowiedzianym historiom, zaprezentowanym faktom. Szczególną uwagę zwróciłam na piękny język i intrygującą narrację – w znacznej części drugoosobową, pełną zwrotów do matki.

To był wtorek, pierwszy dzień czerwca 1943 roku, około piątej rano, w Sochach, trzy kilometry od Zwierzyńca, dziewiętnaście od Biłgoraja, dwadzieścia siedem od Zamościa, osiemdziesiąt od Lublina, dwieście trzydzieści od Warszawy, sześćset dziewięćdziesiąt osiem od Berlina, w prostej linii. Od słońca osiem minut świetlnych…

Słońce jeszcze się dobrze nie wsparło na promieniach, gdy na zboczach od północy i od południa, i na krańcach drogi ze wschodu i z zachodu, pojawiły się postacie jak ze złego snu.

Ten dzień zapisał się na zawsze w pamięci i psychice dziewięcioletniej dziewczynki, najstarszej z trojga dzieci państwa Ferenców, którzy – jak prawie wszyscy dorośli we wsi Sochy na Zamojszczyźnie – zostali zastrzeleni przez Niemców, a cała miejscowość spalona. Bezpowrotnie skończyło się dzieciństwo wszystkich ocalałych cudem dzieci, a wśród nich oprócz Reni było jeszcze jej młodsze rodzeństwo, pięcioletni Jaś i trzyletnia Kropka. Terenia była tą ich dużą siostrą, jak mówili o niej dotąd rodzice, i czuła się za nich odpowiedzialna. Tylko co mogła zrobić? Sama wspomina:   

Strasznie cicho było. Jakby wszystko nagle przestało się dziać. Nie widzę mamy, choć wiem, że leży tuż-tuż. Nie pamiętam, jak leży. Nie pamiętam, jak leży. Wstaję i wtedy czuję, jakby wielka lodowata kropla przeleciała przeze mnie w środku, i odtąd jestem kimś całkiem innym. Biorę za ręce brata i siostrę i idziemy ścieżką do drogi. Mijamy tatę. Leży na plecach i ma z prawej strony marynarki dziurkę, tam gdzie wleciała kula. Pomyślałam właśnie to: tamtędy wleciała kula. I zobaczyłam, że grdyka mu się poruszyła, jakby przełykał ślinę. Miał na sobie nową marynarkę w brązową jodełkę i w tej nowej marynarce właśnie była ta dziurka

Te traumatyczne przeżycia i doświadczenia wypaliły trwałe piętno nie tylko na życiu Teresy Ferenc i jej rodzeństwa, odziedziczyła je w genach również jej najstarsza córka Anna.

Tragiczna historia rodziny była drugim dnem mojego dzieciństwa. Moja mama jako dziewczynka patrzyła na śmierć swoich rodziców, na rozpad całego swojego świata; jej życie rozpoczęło się więc od apokalipsy… Obrazy pożarów, zabijania, sieroctwa, tułaczki małych dzieci przeniknęły i do mojego życia i były jak stronice szczególnego albumu rodzinnego, który się ogląda ze ściśniętym gardłem.

Mała zagłada to nie tylko historyczna rekonstrukcja wydarzeń, które rozegrały się w Sochach 1943 roku, to również swoista próba uporania się z traumą przez mamę autorki oraz przez nią samą. Bo odkąd pamięta, zawsze myślała o wojnie, która determinowała jej postrzeganie rzeczywistości – zarówno kiedy była dzieckiem, jak i w życiu dorosłym. Chciała ze wszystkim zdążyć, zanim nastanie trudny czas wojny, gdy każdy dzień może być tym ostatnim, a kiedy została matką, z lękiem myślała o swoich dzieciach…

Mieć dzieci podczas wojny to prawdziwe nieszczęście. Ilu ojców, ile matek żałowało skrycie, że sobie sprawili dziecko tuż przed wojną, a jeszcze głupiej – już w trakcie! Uciekać z dzieckiem – straszna niewygoda. Siedzieć z nim w piwnicy, gdy żołnierze wroga wokoło – zgroza. Bo piśnie, bo zapłacze – i wszystkich wystrzelają. Przez dziecko zginąć najłatwiej. Głód – dziecku się nie wytłumaczy, że trzeba poczekać. Chore? Nie ma lekarza ani lekarstw, i patrzysz, jak umiera…

Na czas wojny nie powinno być żadnych dzieci. Powinny siedzieć w jakimś całodobowym, całowojennym przedszkolu, za jakimś drutem kolorowym, za murem bajecznie grubym, a najlepiej na innej planecie. I czekać. Po wszystkim by się stopniowo poodbierało… O ileż lżejsza byłaby wojna bez strachu o dzieci! Strach o dziecko jest jak gotująca się trucizna, której już same opary trują. Można oszaleć. Niejedna matka oszalała. Niejedno dziecko udusiła tym trującym strachem.

Autorka, snując refleksje, trafnie formuje myśli, ironizuje, z niezwykłą precyzją uderza w czułe struny naszych serc, z drobiazgowością przytacza fakty, do których wytrwale zbierała materiały na temat zbrodni hitlerowskich, odwiedziła Sochy, rozmawiała z tymi, którym udało się przeżyć. I pisze:  

Wojna nie umiera nigdy. Tylko zmienia mundury. Ma sesje wyjazdowe do innych krajów. Ma dni, kiedy odsypia wielki morderczy wysiłek, a wtedy pracują jej cisi pielęgniarze. Obmyślają taki pokój, jaki byłby dla niej najlepszy, i polerują narzędzia.

Jakże prawdziwe to słowa – aż przerażające!

Mała zagłada – naprawdę warto przeczytać! 


Wydawnictwo Literackie, 2015
Stron: 264

Komentarze

Popularne posty