Christine Mangan „Tangerynka” (fragment)

 

Tangerynka

„Tangerynka”

Rozdział 3 (fragment)

Alice

Myliłam się co do przeszłości, którą można zamknąć w skrzynkach. To oczywiste.

Gdy szliśmy w stronę baru – noc zapadła tak szybko, że z trudem szukałam wzrokiem bezpiecznej drogi – serce waliło mi jak młotem, pełne pretensji o tamtą pospiesznie wypowiedzianą deklarację. Niepotrzebnie dałam się Johnowi sprowokować, przecież wiedziałam, że się ze mną drażni, że jego słowa mają na celu mnie skrzywdzić, zranić. Powinnam wtedy siedzieć cicho, jak zawsze. Lecz on pozwolił sobie na komentarz o pokoju dla gości. O naszych próbach, które spełzły na niczym – a to już przecież moja decyzja i moja wina. No i była tam też ona, gapiła się na mnie tym swoim dziwacznym, dociekliwym spojrzeniem, tak dobrze mi znanym, choć zarazem całkowicie obcym – bo przez ten rok, który upłynął od naszego ostatniego spotkania, przez wszystko, co się w międzyczasie wydarzyło, powstał między nami ocean tak potężny, że aż odcinało mi tlen.

Lucy Mason. Przez chwilę tego ranka, gdy ją zobaczyłam, nie mogłam uwierzyć własnym oczom, własnym zmysłom. Ale to była ona, stała na progu mojego mieszkania w Tangerze, a wyraz jej twarzy unieważniał całą tę odległość, rozpraszał ciemności tamtej nocy, aż mgła bezpiecznie spowijająca wspomnienia zaczęła się rozwiewać i znów sobie przypomniałam, jak dobrze tę dziewczynę znam, na wylot, aż czasem odnoszę wrażenie, że jesteśmy tą samą osobą. Lecz mimo to wciąż towarzyszyło mi dziwne poczucie, że tak naprawdę niewiele o niej wiem, przynajmniej jeśli chodzi o proste życiowe fakty.

Choć nie znałam zbyt wielu dzieł Szekspira, jeden fragment często dzwonił mi w uszach: „przeszłość to prolog tylko”.

I oto stanęła przede mną: moja przeszłość – ucieleśniona, namacalna, czy jakim tam jeszcze mądrym słowem nazwałaby to Lucy, gdyby ją o to spytać. Lucy Mason. [...]

Wyglądała inaczej niż osoba, którą nosiłam w pamięci – choć początkowo nie wiedziałam właściwie dlaczego i usiłowałam jakoś się tego dopatrzeć. Szukałam w niej czegoś, co by mi zdradziło, skąd się tu wzięła po tym wszystkim, co między nami zaszło. Była teraz chudsza, a jej rysy wyostrzyły się i nabrały wyrazistości. Zdałam sobie sprawę, że wypiękniała – ale wciąż miała w sobie coś dziwnego, to przenikliwe spojrzenie, pod którego wpływem rumieniłam się i odwracałam wzrok i które kazało mi ją kochać i nienawidzić jednocześnie.

Odchrząknęłam.

– Lucy – jej imię wymknęło mi się z ust niczym deklaracja, pojedyncze słowo niosące ogromne pokłady znaczeń, a zarazem nic niemówiące. Przez cały ten czas, który oddzielał moje życie w Górach Zielonych Vermontu od obecnej egzystencji pośród pylistych uliczek Maroka, ani razu nie przeszło mi przez myśl, że jeszcze w ogóle kiedyś ją zobaczę. Nie po tym, co się stało. Nie po tym, co wtedy powiedziałam, i nie wobec tych wszystkich pytań, które wciąż sobie zadawałam – co ona zrobiła, a co tylko sobie wyobraziłam. Serce zaczęło mi bić jak młotem.

Patrzyłam w jej twarz i przez jedną szaloną chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem jakimś cudem sama jej tu nie przyzwałam, czy może pomimo mojej ciągłej nieufności i mojego gniewu w tajemniczy sposób wyczuła tam, za Atlantykiem, jak bardzo jestem nieszczęśliwa i zdesperowana, i zmaterializowała się tu przede mną niczym dżin, którego niechcący przywołałam. [...]

Cytat: Tangerynka, s. 53–55.
Wydawnictwo: Marginesy, 2020
Przekład: Agnieszka Wilga
Stron: 320

Komentarze

Popularne posty