Javier Marías „Berta Isla” (fragment)
Berta Isla
Rozdział I (fragment)
To były najlepsze momenty, najspokojniejsze, najbardziej zadowalające i łagodne, nigdy jednak nie trwały długo, nie jest łatwo bagatelizować taką kwestię, tak poważną wątpliwość. Udawało się jej odsuwać ją na bok na parę tygodni i wtedy zanurzała się w zwyczajnej codzienności, którą bez żadnego trudu cieszyć się może większość mieszkańców Ziemi, ograniczających się do patrzenia, jak zaczynają się kolejne dni i jak zataczają koło, docierając do swojego kresu. Wydaje im się wtedy, że coś dobiega końca, następuje przerwa, pojawia się podział albo granica przypadające na czas snu, choć tak naprawdę niczego takiego nie ma: czas płynie dalej i pracuje, nie tylko nad naszym ciałem, ale także nad naszą świadomością, czasu nie obchodzi, czy śpimy sobie głęboko czy zachowujemy czujność i gotowość, czy krzątamy się na jawie czy wbrew naszej woli zamykają nam się oczy, jakbyśmy pełnili funkcję niedoświadczonych wartowników podczas nocnych zmian, nazywanych czuwaniem nie bardzo wiadomo dlaczego, może dlatego, że potem człowiek czuje, jakby nic takiego nie miało miejsca, gdy on zachował przytomność, a wszyscy spali, o ile udało mu się tę przytomność zachować i nie zostać aresztowanym bądź w czasie wojny rozstrzelanym. Jedno niemożliwe do pohamowania przyśnięcie i z tej tylko przyczyny człowiek może stracić życie, czyli pozostać uśpionym na zawsze. Wszystko jest takie niebezpieczne.
– A poza tym lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedziała – powiedział jej przy jakiejś okazji, obowiązkowa tajemniczość nie przeszkadzała mu czasem snuć krótkich dywagacji, abstrakcyjnych i bez najdrobniejszych odniesień do miejsc czy osób. – Często niezbyt to jest przyjemne, pojawiają się tam dość smutne historie, skazane na przykre zakończenia dla jednych albo dla drugich; czasami bywa zabawnie, ale niemal zawsze nieładnie albo, co gorsza, przygnębiająco. I często wychodzę z tych historii z nieczystym sumieniem. Na szczęście szybko mi mija, to przejściowe. Na szczęście zapominam, co zrobiłem, to jest plus takich udawanych epizodów, człowiek nie jest sobą, kiedy ich doświadcza, albo czuje się jak aktor. Aktorzy po zakończeniu prac nad filmem czy po spektaklu w teatrze stają się znów sobą, tamto staje się przeszłością. W dłuższej perspektywie zostaje tylko lekkie wspomnienie o czymś, co się jakby przyśniło i jest nierealne, a w każdym razie wątpliwe. Wręcz niepasujące do nas, człowiek mówi sobie: „Nie, ja nie mogłem się tak zachować, pamięć płata mi figle, to było inne ja i to jakaś pomyłka”. Albo to tak, jakby człowiek był lunatykiem, który w ogóle nie jest świadom swoich działań i kroków.
Berta Isla wiedziała, że dzieli życie z kimś częściowo obcym. A ktoś, kto nie może udzielać wyjaśnień na temat całych miesięcy swojego życia, w końcu nabiera przekonania, że nie musi ich udzielać wcale. Ale też Tom był po części kimś znanym przez całe życie, kogo traktuje się jak powietrze. No a powietrza przecież się nie prześwietla.Znali się niemal od dzieciństwa, wtedy Tomás Nevinson był wesoły i lekki, bez żadnego cienia czy mgły. Szkoła Brytyjska na calle Martínez Campos, obok Muzeum Sorolli, w której uczył się od samego początku, opuszczała albo wypuszczała swoich uczniów w wieku trzynastu lub czternastu lat po czymś, co wtedy nazywano małą maturą. Klasę piątą, szóstą i maturalną, owe trzy klasy poprzedzające studia, należało skończyć w innej placówce i wielu przechodziło do szkoły Berty, do Estudia, choćby tylko dlatego, że była zarazem koedukacyjna i świecka wbrew hiszpańskiej normie czasów Franco, a poza tym w ten sposób nie zmieniało się dzielnicy, Estudio mieściło się na pobliskiej calle de Miguel Ángel.
Pomijając jednostki koszmarne albo pozbawione wszelkiego uroku, „nowi” robili furorę wśród płci przeciwnej właśnie ze względu na swoją nowość i Berta bardzo szybko zakochała się w młodym Nevinsonie, ślepo i z młodzieńczą naiwnością. Znaczący jest element arbitralności zasadniczej decyzji, także estetyczny i egoistyczny (człowiek rozgląda się wkoło i mówi sobie: „Z tym będę dobrze wyglądać”) w tych miłościach, które obowiązkowo zaczynają się od nieśmiałości, od ukradkowych spojrzeń, uśmiechów i błahych rozmów maskujących namiętność, choć ona momentalnie rozkwita i wydaje się niepodważalna po wsze czasy. Pewnie, że to namiętność teoretyczna i niewystawiona na żadną próbę, podpatrzona w powieściach i filmach, fantazyjna projekcja, w której górę bierze statyczny obraz: dziewczyna wyobraża sobie siebie zaślubioną wybrankowi, a on siebie z nią, jakby na nieruchomym obrazie, bez rozwinięcia, wariacji czy historii, wizja na tym się kończy, oboje pozbawieni są zdolności, by pójść dalej, by wyobrazić sobie siebie w innym wieku, teraz ich nie dotyczącym i jawiącym się jako nieosiągalny, by zobaczyć coś więcej niż sam punkt kulminacyjny, po którym wszystko staje się niewyraźne i wyhamowuje; albo – u najbardziej jasnowidzących czy upartych – sprowadza się do ekstrapolacji. W czasach, kiedy wciąż jeszcze utrzymywał się zwyczaj, w myśl którego kobiety występujące z panieństwa dodawały do swojego nazwiska partykułę „de” oraz nazwisko męża, Berta dostrzegała korzyść ze swojej decyzji także we wzrokowych i dźwiękowych efektach swojej odległej jeszcze przyszłej tożsamości: zostać Bertą Islą de Nevinson, co kojarzy się z egzotycznymi przygodami i sceneriami (kiedyś mieć będzie wizytówkę, na której tak właśnie napisze; a co jeszcze, później się okaże), to nie to samo co być jakąś Bertą Islą de Suárez, by odwołać się do nazwiska kolegi podobającego się jej najbardziej aż do czasu pojawienia się w szkole Toma.
Ojciec, Jack Nevinson, mieszkał w Hiszpanii od wielu lat, z początku przez przypadek, a potem za sprawą namiętności i małżeństwa. Tom nie pamiętał, by ojciec mieszkał gdzieś indziej, wiedział tylko, że tak faktycznie było. Jednak to, co rodzice przeżyli przed przyjściem na świat ich dzieci, jest tym dzieciom zwykle nieznane, więcej nawet, nie dotyczy ich aż do momentu, kiedy osiągną pełną dorosłość, a wtedy czasami jest już za późno, by pytać. Pan Nevinson łączył stanowisko w brytyjskiej ambasadzie z obowiązkami w British Council, do którego trafił za sprawą przedstawiciela tej instytucji na Hiszpanię, działającego tu przez niemal piętnaście lat Irlandczyka Waltera Starkiego, będącego zarazem założycielem Szkoły Brytyjskiej w 1940 roku i przez dłuższy czas jej dyrektorem, pełnego entuzjazmu i wszędobylskiego hispanisty, autora licznych książek o Cyganach, w tym tej o nieco śmiesznym tytule Don Gypsy. Wiele wysiłku kosztowało Jacka Nevinsona nauczenie się języka żony i choć ostatecznie opanował składnię i gramatykę, a do tego dysponował szerokim, acz nieco książkowym i staroświeckim słownictwem, nigdy nie stracił bardzo silnego akcentu, przez co własne dzieci postrzegały go częściowo jako intruza i zawsze zwracały się do niego po angielsku, by uniknąć mimowolnych chichotów i skrępowania. Czuły się niezręcznie, kiedy przychodzili hiszpańscy goście i nie było innego wyjścia, niż posługiwać się hiszpańszczyzną; w jego ustach brzmiało to niemal jak żart, jakby to były podłożone głosy i wymowa Laurela i Hardy’ego, Flipa i Flapa, w zdubbingowanej po hiszpańsku wersji ich starych już filmów (w końcu Stan Laurel był Anglikiem, nie Amerykaninem, bardzo odmienne akcenty, gdy wypuszczał się poza swój język). Być może ta werbalna niepewność w przybranym kraju sprawiała, że Tom czasami odnosił się do swojego ojca z niezbyt stosownym paternalizmem, jakby jego ogromne zdolności do nauki języków i naśladowania czyjejś mowy wyrobiły w nim przekonanie, że poradzi sobie w świecie lepiej – lepiej ogarnie go czy wyciągnie z niego więcej – niż byłby w stanie zrobić Jack Nevinson, mężczyzna niezbyt stanowczy i niezbyt skuteczny w rodzinnym kontekście, znacznie bardziej poza domem, jak podejrzewał Tom.
Na taką przedwczesną postawę wyższości nie pozwalał sobie wobec matki, Mercedes, kobiety bardzo czułej, ale i czujnej, którą dodatkowo musiał znosić i darzyć szacunkiem jako nauczycielkę kilku przedmiotów w Szkole Brytyjskiej, wchodziła bowiem w skład jej kadry. „Miss Mercedes”, jak nazywali ją uczniowie, znała zatem bardzo dobrze język męża i posługiwała się nim sprawniej niż on jej mową, choć także wyczuwało się obcy akcent. Tylko ich czwórka dzieci nie miała żadnego: Tom, jego brat i dwie siostry.
Przekład: Tomasz Pindel
Stron: 560
Fragment bardzo mi się spodobał!
OdpowiedzUsuńZachęcam więc do lektury, bo naprawdę warto! Książka jest niesamowita!
UsuńBardzo zachęcający do lektury fragment :)
OdpowiedzUsuńGalene
Warto przeczytać całość. Polecam :).
Usuń