Javier Marías „Berta Isla” (fragment)

 Berta Isla

„Berta Isla”

Rozdział I (fragment)

Przez pewien czas nie była pewna, czy jej mąż jest jej mężem, mniej więcej tak jak w półśnie człowiek nie wie, czy myśli czy śni, czy jeszcze panuje nad swoim umysłem czy zmęczenie odebrało mu tę władzę. Czasami wydawało się jej, że tak, czasami, że nie, a kiedy indziej po prostu postanawiała nie mieć zdania i dalej żyć u jego boku albo u boku tego mężczyzny tak do niego podobnego, starszego niż on. Ale przecież jej także przybyło lat pod jego nieobecność, bardzo młodo wyszła za mąż.

To były najlepsze momenty, najspokojniejsze, najbardziej zadowalające i łagodne, nigdy jednak nie trwały długo, nie jest łatwo bagatelizować taką kwestię, tak poważną wątpliwość. Udawało się jej odsuwać ją na bok na parę tygodni i wtedy zanurzała się w zwyczajnej codzienności, którą bez żadnego trudu cieszyć się może większość mieszkańców Ziemi, ograniczających się do patrzenia, jak zaczynają się kolejne dni i jak zataczają koło, docierając do swojego kresu. Wydaje im się wtedy, że coś dobiega końca, następuje przerwa, pojawia się podział albo granica przypadające na czas snu, choć tak naprawdę niczego takiego nie ma: czas płynie dalej i pracuje, nie tylko nad naszym ciałem, ale także nad naszą świadomością, czasu nie obchodzi, czy śpimy sobie głęboko czy zachowujemy czujność i gotowość, czy krzątamy się na jawie czy wbrew naszej woli zamykają nam się oczy, jakbyśmy pełnili funkcję niedoświadczonych wartowników podczas nocnych zmian, nazywanych czuwaniem nie bardzo wiadomo dlaczego, może dlatego, że potem człowiek czuje, jakby nic takiego nie miało miejsca, gdy on zachował przytomność, a wszyscy spali, o ile udało mu się tę przytomność zachować i nie zostać aresztowanym bądź w czasie wojny rozstrzelanym. Jedno niemożliwe do pohamowania przyśnięcie i z tej tylko przyczyny człowiek może stracić życie, czyli pozostać uśpionym na zawsze. Wszystko jest takie niebezpieczne.

Kiedy wydawało się jej, że jej mąż jest jej mężem, nie była spokojna ani nie wstawała z łóżka ze zbyt wielkimi chęciami, by zaczynać dzień, czuła się zniewolona przez to, na co tyle czekała i co teraz się spełniło, tak że czekać już nie musiała, albowiem kto przywyknie do życia w ciągłym oczekiwaniu, nigdy tak do końca nie godzi się na jego kres, to jakby zabrać tej osobie połowę powietrza. A kiedy wydawało się jej, że nie jest, przez całą noc była poruszona i czuła się winna, i marzyła o tym, żeby się nie obudzić, żeby nie musieć mierzyć się z własną niechęcią wobec ukochanej osoby ani z wyrzutami, jakie sama sobie robiła. Nie lubiła siebie, gdy górę brała w niej niska nieczułość. Podczas tych okresów, kiedy postanawiała nie mieć żadnego zdania albo nawet udawało się jej to, czuła z kolei ukłucie zamaskowanej wątpliwości, odsuniętej na potem niepewności, bo przecież ona prędzej czy później wróci. Odkryła, że życie w całkowitej pewności nuży i skazuje człowieka na jedną tylko egzystencję lub na to, że ta prawdziwa i ta wyimaginowana stają się takie same, a nikt przecież nie może na zawsze pogrążyć się w tej drugiej. I że z kolei nieustająca podejrzliwość jest nieznośna, bo wyczerpujące staje się wieczne obserwowanie siebie i innych, przede wszystkim jednego z nich, tego najbliższego, podobnie jak porównywanie ze wspomnieniami, na których nigdy nie można polegać. Nikt nie widzi wyraźnie tego, czego już przed sobą nie ma, nawet jeśli dopiero co się wydarzyło albo jeśli w pokoju wciąż unosi się zapach czy niezadowolenie tego, kto właśnie się pożegnał. Wystarczy, żeby ktoś wyszedł przez drzwi i zniknął, a już jego obraz zaczyna się zacierać, wystarczy przestać patrzeć, by nie widzieć już wyraźnie lub nie widzieć w ogóle; tak samo jest ze słyszeniem, o dotyku nie wspominając. Jak w takim razie można pamiętać dokładnie i porządnie to, co zdarzyło się dawno temu? Jak można wyobrazić sobie wiernie męża sprzed piętnastu albo dwudziestu lat, męża, który kładł się do łóżka, kiedy ona od jakiejś chwili już spała, i wdzierał się w nią członkiem? To także zamazuje się i plącze, jak nocne czuwania żołnierzy. Być może to właśnie znika najszybciej.


Nie zawsze był człowiekiem tak niezadowolonym ten jej mąż jednocześnie hiszpańskiej i angielskiej narodowości, Tom albo Tomás Nevinson się nazywał. Nie zawsze emanował tym czymś nachalnie przykrym, tym głębokim absmakiem, który roznosił po całym domu i który przez to wydobywał się także na powierzchnię. Ciągnął się za nim jak zjawa, w salonie, w sypialni, w kuchni, albo był niczym burza wisząca nad jego głową i przemieszczająca się za nim, gdziekolwiek szedł, rzadko kiedy zostawiająca go w spokoju. To sprawiało, że był lakoniczny i odpowiadał na nieliczne pytania, oczywiście na te podchwytliwe, ale także na zupełnie niewinne. W przypadku pierwszych zasłaniał się tym, że nie jest upoważniony do udzielania jakichkolwiek informacji, i korzystając z okazji, przypominał swojej żonie, Bercie Isli, że nigdy takiego upoważnienia nie dostanie: nawet kiedy upłyną dekady, a on znajdzie się na łożu śmierci, nigdy nie będzie mógł jej wyjawić, jakimi zajmuje się obecnie sprawami, czego dokonał, jakie zlecano mu misje, jakie prowadzi życie, kiedy jej przy nim nie ma. Berta musiała się z tym pogodzić i godziła się: istnieje pewna strefa czy też wymiar jej męża, który na zawsze pozostanie w ciemności, zawsze poza jej polem widzenia i słyszenia, zakazana opowieść, przymknięte lub krótkowidzące, a raczej wprost ślepe oko; mogła tylko snuć przypuszczenia i folgować wyobraźni.

– A poza tym lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedziała – powiedział jej przy jakiejś okazji, obowiązkowa tajemniczość nie przeszkadzała mu czasem snuć krótkich dywagacji, abstrakcyjnych i bez najdrobniejszych odniesień do miejsc czy osób. – Często niezbyt to jest przyjemne, pojawiają się tam dość smutne historie, skazane na przykre zakończenia dla jednych albo dla drugich; czasami bywa zabawnie, ale niemal zawsze nieładnie albo, co gorsza, przygnębiająco. I często wychodzę z tych historii z nieczystym sumieniem. Na szczęście szybko mi mija, to przejściowe. Na szczęście zapominam, co zrobiłem, to jest plus takich udawanych epizodów, człowiek nie jest sobą, kiedy ich doświadcza, albo czuje się jak aktor. Aktorzy po zakończeniu prac nad filmem czy po spektaklu w teatrze stają się znów sobą, tamto staje się przeszłością. W dłuższej perspektywie zostaje tylko lekkie wspomnienie o czymś, co się jakby przyśniło i jest nierealne, a w każdym razie wątpliwe. Wręcz niepasujące do nas, człowiek mówi sobie: „Nie, ja nie mogłem się tak zachować, pamięć płata mi figle, to było inne ja i to jakaś pomyłka”. Albo to tak, jakby człowiek był lunatykiem, który w ogóle nie jest świadom swoich działań i kroków.

Berta Isla wiedziała, że dzieli życie z kimś częściowo obcym. A ktoś, kto nie może udzielać wyjaśnień na temat całych miesięcy swojego życia, w końcu nabiera przekonania, że nie musi ich udzielać wcale. Ale też Tom był po części kimś znanym przez całe życie, kogo traktuje się jak powietrze. No a powietrza przecież się nie prześwietla.

Znali się niemal od dzieciństwa, wtedy Tomás Nevinson był wesoły i lekki, bez żadnego cienia czy mgły. Szkoła Brytyjska na calle Martínez Campos, obok Muzeum Sorolli, w której uczył się od samego początku, opuszczała albo wypuszczała swoich uczniów w wieku trzynastu lub czternastu lat po czymś, co wtedy nazywano małą maturą. Klasę piątą, szóstą i maturalną, owe trzy klasy poprzedzające studia, należało skończyć w innej placówce i wielu przechodziło do szkoły Berty, do Estudia, choćby tylko dlatego, że była zarazem koedukacyjna i świecka wbrew hiszpańskiej normie czasów Franco, a poza tym w ten sposób nie zmieniało się dzielnicy, Estudio mieściło się na pobliskiej calle de Miguel Ángel.

Pomijając jednostki koszmarne albo pozbawione wszelkiego uroku, „nowi” robili furorę wśród płci przeciwnej właśnie ze względu na swoją nowość i Berta bardzo szybko zakochała się w młodym Nevinsonie, ślepo i z młodzieńczą naiwnością. Znaczący jest element arbitralności zasadniczej decyzji, także estetyczny i egoistyczny (człowiek rozgląda się wkoło i mówi sobie: „Z tym będę dobrze wyglądać”) w tych miłościach, które obowiązkowo zaczynają się od nieśmiałości, od ukradkowych spojrzeń, uśmiechów i błahych rozmów maskujących namiętność, choć ona momentalnie rozkwita i wydaje się niepodważalna po wsze czasy. Pewnie, że to namiętność teoretyczna i niewystawiona na żadną próbę, podpatrzona w powieściach i filmach, fantazyjna projekcja, w której górę bierze statyczny obraz: dziewczyna wyobraża sobie siebie zaślubioną wybrankowi, a on siebie z nią, jakby na nieruchomym obrazie, bez rozwinięcia, wariacji czy historii, wizja na tym się kończy, oboje pozbawieni są zdolności, by pójść dalej, by wyobrazić sobie siebie w innym wieku, teraz ich nie dotyczącym i jawiącym się jako nieosiągalny, by zobaczyć coś więcej niż sam punkt kulminacyjny, po którym wszystko staje się niewyraźne i wyhamowuje; albo – u najbardziej jasnowidzących czy upartych – sprowadza się do ekstrapolacji. W czasach, kiedy wciąż jeszcze utrzymywał się zwyczaj, w myśl którego kobiety występujące z panieństwa dodawały do swojego nazwiska partykułę „de” oraz nazwisko męża, Berta dostrzegała korzyść ze swojej decyzji także we wzrokowych i dźwiękowych efektach swojej odległej jeszcze przyszłej tożsamości: zostać Bertą Islą de Nevinson, co kojarzy się z egzotycznymi przygodami i sceneriami (kiedyś mieć będzie wizytówkę, na której tak właśnie napisze; a co jeszcze, później się okaże), to nie to samo co być jakąś Bertą Islą de Suárez, by odwołać się do nazwiska kolegi podobającego się jej najbardziej aż do czasu pojawienia się w szkole Toma.

Nie była jedyną dziewczyną w klasie, która zwróciła na niego uwagę tak nagle i stanowczo i miała wobec niego plany. W rzeczywistości jego przybycie narobiło w tym mikrokosmosie zamieszania, które trwało przez dwa trymestry, dopóki nie wyłoniła się wyraźna faworytka. Tomás Nevinson był całkiem przystojny i nieco wyższy niż większość, miał jasnawe włosy zaczesane trochę staroświecko do tyłu (jak pilot z lat czterdziestych albo pracownik kolei, kiedy były krócej ścięte, albo jak muzyk, kiedy mu urosły, nigdy za daleko od aktualnej mody; podobne nosił drugoplanowy aktor Dan Duryea i niedaleko im było do uczesania znanego aktora Gérarda Philipe’a, gdy jego włosy osiągały swoją maksymalną długość: to dla tych, których cechuje wizualna ciekawość albo pamięć) i cała jego postać emanowała solidnością kogoś, kto odporny jest na mody, a tym samym na niepewność, kiedy ma się piętnaście lat, przybierają najróżniejsze formy, niemal nikt przed nimi nie ucieknie. Sprawiał wrażenie, że nie trzyma się aktualnej epoki albo wymija ją, jakby nie przejmował się przypadkowymi okolicznościami, jakimi zawsze jest dzień, w którym przychodzimy na świat, a nawet wiek. Tak naprawdę rysy miał co najwyżej przyjemne, wcale nie był to żaden okaz niezaprzeczalnego młodzieńczego piękna; ocierał się o banalność, która po paru dekadach nieubłaganie nad nim zapanowała. Na razie jednak ratowały go przed nią wydatne, dobrze wykrojone usta (zapraszające bardziej do tego, by ich dotykać i przesuwać po nich palcem, niż całować je) i spojrzenie matowoszare lub niespokojnie błyszczące, w zależności od światła albo od burzy, która w nim się kondensowała: oczy przenikliwe, czujne i nietypowo podłużne, rzadko kiedy w bezruchu i stojące w sprzeczności z generalnie spokojną aurą całej jego postaci. W oczach tych czaiło się coś niezwyczajnego, a może była to zapowiedź przyszłych anomalii, wówczas jeszcze przyczajonych i skrytych, jakby to nie była ich pora na pobudkę, jakby musiały dojrzeć albo inkubować aż do osiągnięcia pełnej mocy. Nos niczym się nie wyróżniał, raczej szeroki i jakby niedokończony, a w każdym razie bez zwieńczenia. Podbródek miał pełen wigoru, niemal kwadratowy, lekko wystający, przydawał mu zdecydowania. Tyle miał cech atrakcyjnych czy uroku, w jego przypadku mniej liczył się bowiem wygląd, a bardziej ironiczny lekki charakter, skłonność do subtelnych żartów i luzu względem tego, co działo się zarówno na zewnątrz, jak i w jego głowie, acz niełatwo byłoby to odgadnąć nawet jemu, a tym bardziej jego bliskim: Nevinson unikał introspekcji i niewiele mówił o swojej osobowości i przekonaniach, jakby oba te nawyki wydawały mu się dziecięcą zabawą i stratą czasu. Był przeciwieństwem nastolatka, który odkrywa siebie i analizuje, i obserwuje, i próbuje się rozszyfrować, niecierpliwie pragnąc się dowiedzieć, jakim rodzajem człowieka jest; nieświadom, że poszukiwania te okażą się bezużyteczne, bo przecież nie jest jeszcze w pełni ukształtowany, a poza tym taka wiedza nie przyjdzie – o ile przyjdzie, a nie będzie się wciąż zmieniała, przecząc sobie – dopóki nie zostaną podjęte poważne decyzje i działania na gorąco, a kiedy do tego rzeczywiście dojdzie, jest już za późno, żeby się poprawić i stać kimś innym. Tomás Nevinson w każdym razie nie za bardzo dbał o to, by inni mogli go poznać ani zapewne by poznał się sam, choć może ten drugi proces zdążył już zakończyć, a pierwszy postrzegał jako narcystyczny nawyk. Może to angielska połowa jego dziedzictwa, no ale w rzeczywistości nikt tak naprawdę nie wiedział, kim jest. Pod pozorem sympatycznej i przezroczystej, może nawet serdecznej powierzchowności kryła się bariera nieprzejrzystości i dystansu. A najbardziej nieprzejrzyste było w nim to, że inni nie mieli świadomości tego i często nawet nie zauważali tej jego nieprzeniknionej warstwy.


Był w pełni dwujęzyczny, mówił po angielsku jak jego ojciec i po hiszpańsku jak matka, a to, że mieszkał w Madrycie od czasów, gdy nie umiał wyartykułować nawet słowa, no może jakieś pojedyncze, w niczym nie umniejszyło jego swobody w posługiwaniu się pierwszym z tych języków i elokwencji w nim: kształcono go w nim w dzieciństwie, także w domu była to mowa dominująca, w dodatku wszystkie wakacje, od kiedy pamiętał, spędzał w Anglii. Do tego dochodziła jego łatwość uczenia się trzeciego i czwartego języka oraz nadzwyczajna zdolność do naśladowania wymowy, intonacji, dykcji i akcentów, wystarczyło, by posłuchał kogoś przez chwilę, a już umiał go doskonale imitować, bez żadnych przygotowań czy trudu. Rozbawiał tak kolegów i zyskiwał ich uznanie, czasem prosili go o takie występy. Umiał też papugować zręcznie głos i tym sposobem odgrywał inne osoby, w latach szkolnych przede wszystkim postaci z telewizji, oczywiście generała Franco i niektórych ministrów pojawiających się w wiadomościach nieco częściej niż reszta. Parodie w języku ojcowskim rezerwował na swoje wyjazdy do Londynu i w okolice Oksfordu, dla tamtejszych krewnych i przyjaciół (pan Nevinson pochodził z tego drugiego miasta); w Estudiu, w dzielnicy Chamberí, nikt by ich nie zrozumiał ani nie pochwalił, wyjąwszy kilku dawnych kolegów z poprzedniej klasy, także dwujęzycznych jak on, ze Szkoły Brytyjskiej. Kiedy wypowiadał się w jednym czy drugim języku, nie wyczuwało się najdrobniejszych nawet oznak mogących świadczyć o cudzoziemskim pochodzeniu, w obu mówił jak rodowity użytkownik, toteż w Madrycie zawsze bez problemu uznawano go za jednego ze swoich mimo nazwiska, znał wszystkie potoczne wyrażenia i slang i jeśli chciał, umiał bluzgać tak umiejętnie, jak najgorzej wysławiający się człowiek w całej stolicy, przedmieścia wliczając. Naprawdę był jednym z nich, zdecydowanie bardziej Hiszpanem jakich wielu niż zwyczajnym Anglikiem. Nie wykluczał, że zdecyduje się na studia w kraju ojca, który zresztą zachęcał go do tego, ale swoje życie widział w Madrycie, jak zawsze, i od dość wczesnego wieku u boku Berty Isli. Jeśli przyjmą go na Oksford, pewnie pojedzie, ale był przekonany, że po skończeniu studiów wróci do Hiszpanii i zamieszka w niej.

Ojciec, Jack Nevinson, mieszkał w Hiszpanii od wielu lat, z początku przez przypadek, a potem za sprawą namiętności i małżeństwa. Tom nie pamiętał, by ojciec mieszkał gdzieś indziej, wiedział tylko, że tak faktycznie było. Jednak to, co rodzice przeżyli przed przyjściem na świat ich dzieci, jest tym dzieciom zwykle nieznane, więcej nawet, nie dotyczy ich aż do momentu, kiedy osiągną pełną dorosłość, a wtedy czasami jest już za późno, by pytać. Pan Nevinson łączył stanowisko w brytyjskiej ambasadzie z obowiązkami w British Council, do którego trafił za sprawą przedstawiciela tej instytucji na Hiszpanię, działającego tu przez niemal piętnaście lat Irlandczyka Waltera Starkiego, będącego zarazem założycielem Szkoły Brytyjskiej w 1940 roku i przez dłuższy czas jej dyrektorem, pełnego entuzjazmu i wszędobylskiego hispanisty, autora licznych książek o Cyganach, w tym tej o nieco śmiesznym tytule Don Gypsy. Wiele wysiłku kosztowało Jacka Nevinsona nauczenie się języka żony i choć ostatecznie opanował składnię i gramatykę, a do tego dysponował szerokim, acz nieco książkowym i staroświeckim słownictwem, nigdy nie stracił bardzo silnego akcentu, przez co własne dzieci postrzegały go częściowo jako intruza i zawsze zwracały się do niego po angielsku, by uniknąć mimowolnych chichotów i skrępowania. Czuły się niezręcznie, kiedy przychodzili hiszpańscy goście i nie było innego wyjścia, niż posługiwać się hiszpańszczyzną; w jego ustach brzmiało to niemal jak żart, jakby to były podłożone głosy i wymowa Laurela i Hardy’ego, Flipa i Flapa, w zdubbingowanej po hiszpańsku wersji ich starych już filmów (w końcu Stan Laurel był Anglikiem, nie Amerykaninem, bardzo odmienne akcenty, gdy wypuszczał się poza swój język). Być może ta werbalna niepewność w przybranym kraju sprawiała, że Tom czasami odnosił się do swojego ojca z niezbyt stosownym paternalizmem, jakby jego ogromne zdolności do nauki języków i naśladowania czyjejś mowy wyrobiły w nim przekonanie, że poradzi sobie w świecie lepiej – lepiej ogarnie go czy wyciągnie z niego więcej – niż byłby w stanie zrobić Jack Nevinson, mężczyzna niezbyt stanowczy i niezbyt skuteczny w rodzinnym kontekście, znacznie bardziej poza domem, jak podejrzewał Tom.

Na taką przedwczesną postawę wyższości nie pozwalał sobie wobec matki, Mercedes, kobiety bardzo czułej, ale i czujnej, którą dodatkowo musiał znosić i darzyć szacunkiem jako nauczycielkę kilku przedmiotów w Szkole Brytyjskiej, wchodziła bowiem w skład jej kadry. „Miss Mercedes”, jak nazywali ją uczniowie, znała zatem bardzo dobrze język męża i posługiwała się nim sprawniej niż on jej mową, choć także wyczuwało się obcy akcent. Tylko ich czwórka dzieci nie miała żadnego: Tom, jego brat i dwie siostry.

Z kolei Berta Isla była madrytką z dziada pradziada (w czwartym czy piątym pokoleniu, rzecz w tamtych czasach bardzo rzadka), ciemnowłosa piękność, łagodna albo delikatna i niedoskonała. Gdyby przeanalizować jej rysy, żaden nie zachwycał, ale całość tworzona przez jej twarz i postać poruszała, przyciągała nieubłaganie w sposób właściwy wesołym pogodnym kobietom skłonnym do śmiechu; sprawiała wrażenie, że zawsze jest zadowolona albo że bardzo niewiele jej do tego potrzeba, albo że za wszelką cenę chce taka być, a nie brakuje mężczyzn, dla których ta cecha jest bardzo pożądana: tak jakby chcieli zawładnąć tym śmiechem – lub jeśli w grę wchodzą złe instynkty, zgasić go – względnie widzieć, że to do nich jest adresowany bądź że to oni go wywołują, nie zdając sobie sprawy, że zęby nieustannie rozjaśniające twarz i tak mocno oddziałujące na patrzących odsłaniałyby się tak czy inaczej, nie trzeba by ich przywoływać, tak jakby to była stała cecha wyglądu, jak nos, czoło czy uszy. Osobowość śmieszki zdradzała dobry charakter Berty, wręcz jej pewną skłonność do zadowalania innych, acz było to lekko mylące: jej wesołość była naturalna, łatwa i szybka, ale jeśli nie znajdowała powodu, nie marnowała jej ani niczego nie udawała; prawdą jest, że powodów znajdowała sporo; jednak jeśli takowe się nie nasuwały, mogła posmutnieć, spoważnieć, a nawet się obrazić.
Cytat: Berta Isla, s. 9–21

Wydawnictwo: Sonia Draga, 2018
Przekład: Tomasz Pindel
Stron: 560

Komentarze

  1. Odpowiedzi
    1. Zachęcam więc do lektury, bo naprawdę warto! Książka jest niesamowita!

      Usuń
  2. Bardzo zachęcający do lektury fragment :)
    Galene

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty