Martyna Bunda „Nieczułość” (fragment)

Nieczułość

Ilda
To chyba Truda, druga z sióstr, wymyśliła, żeby na noc wstawić róże do wiadra z atramentem. Trochę koloru dla symbolu, powiedziała. Skoro chowają ostatniego. To chyba Gerta, ta najstarsza, dodała, że ich wiązanka musi być na wierzchu. Przed mszą wsunęła kościelnemu w kieszeń pięćdziesiąt złotych, by pamiętał, które kwiaty mają być na samej górze. Kościelny, ten niegramotny, powłóczący nogami, spisał się i jeszcze z atencją rozłożył szarfy po obu stronach trumny. A było na nich napisane: „Nieczuła”.
Zima. Mokry, ciągnący się luty. Rok 1979. Podbarwiane róże i dwa kawałki białej plastikowej wstążki trafiły na sam szczyt stosu, ponad lilie z napisem „Wierna Żona” i stertę kwiatów przyniesionych „Wielkiemu Rzeźbiarzowi”, „Dumie Regionu”, „Twórcy Niepokalanej”, „Wielkiemu Synowi Ziemi Pomorskiej”. Czymże to było wobec „Nieczułej”?
A potem poszły siostry ramię w ramię, but w but, biorąc pod ręce najmłodszą, Ildę. Po lewej średnia siostra, Truda. Zwykle w centrum wszechświata, z dyndającymi na wszystkie strony kolczykami, teraz skupiona i cicha. Po prawej Gerta. Zawsze taka wrażliwa na to, co ludzie powiedzą, tego dnia najbardziej ze wszystkich wyprostowana, jak struna. Pomiędzy nimi Ilda. Dziwnie mała i krucha tego dnia, mimo biustu doprawdy imponującego, w miasteczku pamiętanego jeszcze z czasów, gdy go wtłaczała w skórzany kombinezon. A przed nimi on, Tadeusz Gelbert, w mahoniowej trumnie okutej na srebrno.
I sunęli tak konduktem w szarobiałym śniegu, z bujającym się rytmicznie krzyżem w rękach kościelnego, z tą Żoną Wiecznie Kochającą na szarfach i na przedzie, i z naczelnikiem gminy, dyrektorem banku, wszystkimi dawnymi podwładnymi Trudy, z sąsiadkami, z notablami z pracowni rzeźbiarskiej i wiernymi klientami od nagrobków, ze sklepikarkami, kioskarkami, z obydwoma taksówkarzami kartuskimi – bo nikt w miasteczku nie mógł przepuścić takiego wydarzenia – a siostry przesuwały się kroczek po kroczku coraz bliżej trumny. A to najstarsza, Gerta, brała od prawej kolejny rząd żałobników, a to średnia, Truda, brała ich z lewej. Tak oto, tuż przed świeżo wykopanym dołem, drobiąc i niby mimochodem przyspieszając, dogoniły Legalną Wdowę. Nad trumną stanęły vis-à-vis. Wówczas Ilda z maleńkiej torebki, którą dostała od niego, wyjęła szminkę, prezent od niego, i pociągnęła usta. Liczyli na spektakl, mieli spektakl.
Nim się ściemniło, trzy siostry usiadły razem przy stole w domu pod Dziewczą Górą.
Truda znów machała rękami i mówiła za wiele. Ta płaska jak deska, krótkonoga, długoszyja trzpiotka, mimo czterdziestki już dawno przekroczonej, o dziwo, w oczach sióstr i wielu innych ludzi uchodziła za piękną. Może z racji szczególnego wdzięku i wyjątkowo bujnych, jasnych, gęstych, żywych włosów, może też z powodu sposobu, w jaki patrzyła ludziom w oczy – kobietom ciepło i uważnie, a mężczyznom odważnie i zaczepnie – ludzie lgnęli do niej. Bo żyła. Chciała wleźć siostrze albo matce do łóżka, to właziła. Całować kogoś – całowała. I nawet teraz, wchodząc nieubłaganie w cielesną niewidzialność, Truda lubiła życie, a ono to odwzajemniało.
Obok stało krzesło dla Gerty, która jednak niewiele na tym krześle siedziała. Trzeba było zrobić ciepłą herbatę, by napoić Ildę, zziębniętą i wytrąconą z równowagi, znaleźć dla niej koc do przykrycia, wyjąć obrus, rozłożyć obrus, pokroić chleb na kolację. Gerta to był Trudy obraz odwrócony. Ciemnowłosa, ciemnobrewa i niebieskooka, zbudowana jak pływaczka, atletka; wyrzeźbiona w marmurze i postawiona w muzeum, byłaby podziwiana. Lecz owa „tyczkowata dziewczyna z za dużymi stopami” nie umiała zgrać się z ciałem. Konkretna do przesady, rzetelna do niewytrzymania, pracowita, zaradna, odpowiedzialna, odważna – zawsze jednak widziała, że pranie, które zrobiła, nie jest wystarczająco białe.
Zważywszy na te cechy, właśnie Gerta najbardziej podobna była do matki, Rozeli, która próbując wieść życie jak należy, sprostać, dać radę, zawsze szła własną drogą. Córka nieślubna córki nieślubnej, przeznaczona do życia w wiecznym wstydzie, głowę trzymała wysoko, tego też ucząc córki. Szlachetna. Choć chłopka. Odważna. Choć dziewczyna. Z prostej kaszubskiej chałupy wyszedłszy, ani liter, ani nawet polskiego języka dobrze nie poznawszy – sama, bez męża, postawiła pierwszy w Dziewczej Górze dom ceglany. Wypełniony książkami, których nigdy nie będzie mogła przeczytać.
Fizycznie w matkę najbardziej wdała się Ilda. Zbudowana podobnie, ale bardziej bujna, jakby wzięła od Rozeli co najlepsze – okrągły biust, szerokie biodra, cienką talię, posągowe nogi – i jeszcze to zwielokrotniła. Tylko owe nogi w jej wypadku urosły odrobinę krzywe. W kolanach minimalnie rozchodziły się na boki, co sprawiało, że wyglądała Ilda, jakby szła krokiem kowboja. Taka też była w życiu. Na motocyklu pierwsza jeździła po miasteczku, wkładając ciasny skórzany kombinezon, który dopiero Tadeusz kazał jej zamienić na szyte na miarę kobiece fatałaszki.
Jednak teraz, w dzień pogrzebu, Ilda była jak święta z kartuskiego kościoła. Cicha, zapadnięta głęboko pomiędzy własne myśli, zapatrzona daleko, poza kuchnię, podwórze, jezioro, wyglądała jak figura z wosku, przez którą prześwieca światło. Jakby dzień, który właśnie upłynął, otworzył przed nią bramę do innego świata. Ale Ilda myślami była wciąż w gdańskim szpitalu przy Kartuskiej, na piętrze drugim, na oddziale kardiologii, gdzie Tadeusz, przed trzema zaledwie dniami żywy, rozłożony na łóżku metalowym z kołami gumowanymi, wsparty jedną ręką o szafkę nocną z tysiąc razy malowaną na olejno, prosił lekarzy o sprowadzenie Żony, by spod lamperii w kolorze orzecha, znad stolika w kolorze bieli, z której wyzierał szary, ostry, ordynarny metal, oznajmić Ildzie, że to Wiernej Żonie przysięgał przed Bogiem. I że przecież ona, Ilda, jest jeszcze ciągle młoda. Nie powinna marnować na niego reszty życia. Żona zaopiekuje się nią, gdyby nie wyszedł już stąd. Prawda, Żono?
„Nieczuła”. Tak brzmiał napis zimną czernią wypisany na wstążkach.
Poznali się, gdy był już żonaty. Ilda omal nie zmiotła go ze świata, jadąc motocyklem. Co on zaraz odczytał jako znak i z żarliwością dziecka dziesiątki razy opowiadał, jakby jej przy tym nie było: a więc że akurat w dniu, gdy na dobre zwątpił w swe obfite Madonny, a uwierzył krytykom, trzasnęła go jedna z nich, siedząca okrakiem na sokole tysiąc. A Ilda przyznać musiała, że rzeźba z białego cementu, stojąca na samym środku pracowni przy bocznej ulicy Sopotu, miała jej – Ildy – twarz, piersi oraz tyłek. Nie była to Maryja, jakie się zwykło widywać.
A ów motocykl, sokół tysiąc, był osobiście przez nią wyszarpany z rowu – z siłą, o którą sama siebie by nie podejrzewała – gdy w styczniu 1945 roku, tuż za domem w Dziewczej Górze, drogą na Staniszewo przetoczyła się ludzka kawalkada. Jechali z wozami i bez, z dziećmi i bez, z tobołami przytwierdzonymi do pleców. Zmęczeni, już nieczuli na to, że ich ludzie obserwują przez szyby, pięli się Dziewczą Górą, wydeptując piach spod rozmokłego śniegu. Nagle ciszę przerwał dziwny pomruk. Jakby pszczoły bzyczały – lecz skąd się miało wziąć tyle pszczół, i to w środku zimy? Ilda wyjrzała przez okno, a wtedy zobaczyła, jak ludzie rozbiegają się, krzycząc, jak próbują chować się pod rozmokłym śniegiem, a potem szkło poleciało na podłogę. Czemu wybiegła z domu? Po co poszła na wzgórze? Jak to się stało, że niepostawna, drobnoręka, wyciągnęła z rowu tak ciężką, przywaloną martwym ciałem maszynę?
Jak wariatka uciekła na tym motocyklu od tego ciała i od kobiety opartej o drzewo, na której wzrok trafiła – zdumiony, ale martwy. Wyminąwszy zaprzężonego do wozu martwego konia, z którego ktoś odkrawał już płat mięsa, zostawiając za sobą porozrzucane w panice toboły, sterty szmat, zajechała do samego Chmielna, gdzie otrzeźwił ją widok dobrze znanego cmentarza.
Przez kolejnych pięć dni, wraz z siostrą i matką, i innymi kobietami z Dziewczej Góry, zakopywały trupy, nie patrząc im w twarze. Przez pięć lat, aż do dnia ucieczki z Tadeuszem, Ilda omijała wzrokiem to zbocze.
Tadeusz Gelbert wydawał się mieć władzę iście boską nad ciałami, gdy je wykuwał w kamieniu. Nigdy nie wrócił do żony, nigdy się nie rozwiódł. Gdy po kilku latach wrzucił do pieca wszystkie Ildy sukienki, już nie umiała żyć bez tego mężczyzny. Myślała, że i on bez niej nie potrafi – pomorskie cmentarze pełne były Madonn z jej twarzą i piersiami, aniołów z jej dłońmi i stopami. Nawet ich pierwszy wspólny pies – spaniel, kudłata Peggy – na wieki wkomponowany został w gdański grobowiec księdza prałata, w roli korpusu gryfa. Łapy, sierść lekko kręcona, niby lew, tak naprawdę – cóż, Peggy. Wstyd.
Po latach z nim spędzonych zrozumiała Ilda, że młodzieńcze motocyklowe przejazdy w skórzanym kombinezonie to jeszcze nic. Dopiero z zapiętym pod szyją krochmalonym kołnierzykiem, idąca z elegancką spanielką na czerwonej smyczy, stała się dla ludzi w Kartuzach powietrzem. Nawet jeśli w kuchniach, wśród garów, zapachów, w ferworze obgotowywania świąt i celebracji istniała tylko ta Ilda.
Tak więc owa szminka nad trumną była jedynie detalem w dawno rozpisanej na role całości, której finał uwieczniono czarnym atramentem na wstążce. A wiatr pospołu z niegramotnym kościelnym zadbali, by napis było widać na wiele kilometrów.
Komentarze
Prześlij komentarz